"filozofijki",  rozważania

Czy Kościół umrze?

Papież Franciszek – szalony czy święty, czyli między lękiem soli a imperatywem światła

Może się mylę, ale mam wrażenie, że wielu „chrześcijan” przeżywa dziś swego rodzaju rozdarcie serca. (Używam słowa „chrześcijan” z znaczeniu potocznym. W rzeczywistości nie występuje dziś chyba chrześcijaństwo w czystej postaci. W każdym z nas jest trochę poganina, trochę Żyda, trochę chrześcijanina. Wielu nawet tego nie dostrzega, co jest powodem całego zamieszania. To jest zadanie jakie jest przed nami: uwalniać się od mentalności poganina i Żyda, a stawać Nowym Człowiekiem. I to się nazywa METANOIA. Szerzej o tych zafałszowanych mentalnościach i o konieczności nawrócenia piszę TUTAJ).

A więc na czym ono polega, owo rozdarcie? Na pewnym zdezorientowaniu wobec wyboru drogi jaką uczeń Chrystusa winien kroczyć. I nie chodzi tu o kwestię wyboru między dobrem a złem, między przestrzeganiem przykazań, a ich łamaniem, między miłością do Chrystusa, a Jego odrzuceniem. Tu chodzi o swoiste „rozdarcie wewnątrz Kościoła” (które jest de facto wynikiem tych trzech postaci chrześcijaństwa, o których już wspomniałem). Co mam na myśli? Trudno to określić jednym słowem. Chodzi najogólniej o to jaki powinien być Kościół: OTWARTY czy ZAMKNIĘTY? Liberalny czy konserwatywny? I o wynikającą z tego moją decyzję: do jakiego ja chcę należeć? Jest to ważne, bo taką postawę trzeba przyjąć i taką drogą iść. Która to więc droga? Którą wybrać? (Na tym etapie pokazuję to rozdwojenie. Potem okaże się, że jest ono „kłamstwem szatana”, który uwielbia dzielić. Ale o tym za chwilę…)

Oczywiście pod słowem „Kościół otwarty” wielu ludzi (błędnie niestety) widzi tzw. „Kościół nowoczesny”, liberalny, postępowy, reformujący się i dostosowujący do wymagań współczesnego świata. Uważają tacy, że to Kościół hierarchów, którzy idą „pod rękę” z rządzącymi tym światem i to nie tylko po to by ich pozyskać dla Chrystusa, lecz częściej niestety by zyskać jakieś profity (najczęściej materialne) dla swoich diecezji, zakonów, instytucji kościelnych. Tak wielu postrzega „Kościół otwarty”. To Kościół dialogu z feminizmem, protestantyzmem, ideologią lewicową, gender, Żydami, islamem, Kościół dyskutujący nad zniesieniem celibatu księży, to Kościół otwierający drogę do Eucharystii dla rozwodników żyjących w związkach niesakramentalnych, przesiąknięty neomodernizmem, itd… Myślę, że wiadomo o co chodzi… 

Z drugiej strony jest „Kościół zamknięty”, Kościół trwający i broniący doktryny katolickiej, Kościół tradycyjny (często odprawiający Mszę w rycie trydenckim), pielęgnujący wartości ewangeliczne. Kościół, w którym „święte (Eucharystia) jest dla świętych”, a nie dla grzeszników, Komunię przyjmuje się do ust, a nie na rękę, rozdają ją księża, a nie byle kto. To Kościół zasad, reguł, przepisów i prawa, w którym granica między czarnym a białym, złem i dobrem jest wyraźna. To Kościół, który jest jak obronna forteca: wpuści cię do środka, jeśli dostosujesz się do zasad jakie w niej panują. Jeśli nie szanujesz tych zasad to znaczy, że nie kochasz dostatecznie Jezusa, a więc: „odejdź i nawróć się! Przyjdź, gdy zmienisz zdanie. Przyjmiemy cię chętnie”. Taki Kościół daje w swym wnętrzu dla wierzących poczucie bezpieczeństwa, stabilności, pewności, spokoju, ale wydaje się wrogi grzesznikom.

Uosobieniem tych dwóch „wizji” Kościoła są dwie postacie: Benedykt XVI i Franciszek. (Co ciekawe, niezrozumiałe a jednocześnie skłaniające do refleksji: ich „wyznawcy” skaczą sobie często do oczu, podczas gdy ci dwaj papieże „idą pod rękę”… Nie wiem dlaczego nikt sobie nie stawia pytania: dlaczego…?) Przyznam, że długi czas sam nie mogłem zrozumieć o co w tym chodzi i co jest grane. Bliższy memu sercu był „Kościół zamknięty” i papież Benedykt. Myślałem, że jego ustąpienie to wynik jakichś „nacisków wewnętrznych”, jakichś „wilków w owczej skórze”, które niczym „swąd szatana” wpełzły do środka Kościoła i niszczą moją kochaną „fortecę” od środka. Postrzegałem jego następcę jako „konia trojańskiego”, którego ktoś wpuścił do Kościoła, by go zniszczyć od środka. Buntowałem się więc przeciwko wszystkim „nowalijkom” serwowanym przez papieża Franciszka. Mój niepokój oczywiście podsycały niektóre media oraz jakieś tam zasłyszane pseudo przepowiednie czy teorie spiskowe. I tak żyłem rozdarty między „Kościołem zamkniętym”, fortecą, Kościołem „świętych” (kodesz, choć oczywiście świadomych swego grzechu i ciągle się nawracających), Kościołem ze swoim „pancernym” papieżem Benedyktem (który niestety abdykował…), a Kościołem „otwartym” dla wszystkich tak samo, Kościołem – „galerią handlową” do której każdy może wejść i wyjść – wierzący i niewierzący, godny i niegodny, święty i łotr, pragnący się nawracać jak i taki, który nie ma zamiaru się nawrócić. Widziałem ten Kościół „otwarty” jako mieszaninę katolicyzmu, protestantyzmu, teologi wyzwolenia i modernizmu. Jego wizytówką były harce owładniętych „duchem” zielonoświątkowców pląsających z figurką Pachamamy na katolickiej Mszy św. sprawowanej przez księdza ze swą żoną w koncelebrze. Do Komunii św. na tej Mszy, przyjmowanej oczywiście na rękę, przystępuje para gejów, którym ślub pobłogosławiła kobieta – biskup. Przy takiej wizji nie trzeba chyba dodawać, że chętnie bym należał tylko do „Kościoła Ratzingera”, ale jak na złość powstał nagle „Kościół Bergolia”. Gdyby chociaż ten Bergolio był „nieprawnie” wybranym papieżem, nie miał bym dylematów. Ale wybrano go legalnie! Co tu zrobić?! Zostawić Piotra!? Tego zrobić nie mogę, bo Ubi Petrus, ibi Ecclesia („Gdzie Piotr, tam Kościół” – św. Ambroży). Na domiar złego Maryja w różnych objawieniach nieustannie przypominała o konieczności bycia wiernym Piotrowi. (Do ks. Gobbiego ciągle to powtarzała!) Zatem Franciszka absolutnie nie wolno opuścić! Jak jednak przystać na te wszystkie jego „wybryki”, które dla ortodoksyjnego katolika są trudne do przełknięcia?! Godzinami więc siedziałem w kaplicy i „walczyłem z Bogiem” niczym patriarcha Jakub. I w końcu wydaje mi się, że zrozumiałem o co chodzi… Nagle wszystko zaczęło mi się układać w przepiękny obraz, choć nie ukrywam, że poniekąd przerażający! Odkryłem bowiem (dla mnie było to naprawdę odkrywcze), że nie ma Kościoła Franciszka czy Benedykta! Jest Kościół Jezusa Chrystusa! Ja wiem, że wielu powie: „Eureka! Aleś wydumał! Jakeś ty został księdzem, żeś dopiero po 20 latach kapłaństwa to odkrył!” No niestety… Tak to jest… Można tysiąc razy patrzeć na obraz i nic w nim nie widzieć, albo widzieć tylko powierzchownie… Zatem: co mnie pomogło zrozumieć (choć zapewne nie w pełni jeszcze) Kościół? Otóż: Ewangelia… A dokładnie kilka Jezusowych przypowieści i pouczeń: że uczniowie mają być solą ziemi, która nie może utracić smaku, że mają być światłem świata, które nie wolno chować pod korcem, że złoto próbuje się w tyglu, że plewy zostaną spalone, że zakwas przemienia mąkę w ciasto, że Jezus nie przyszedł wzywać sprawiedliwych, ale grzeszników… Nic nowego! Znamy to dobrze. A jednak… Czy na pewno…?

Otóż my, chrześcijanie, katolicy (ale sądzę, że nie tylko katolicy) jesteśmy na pewno uczniami Chrystusa, jesteśmy Jego Kościołem, Oblubienicą. I mamy swój cel. Bardzo konkretny i wyznaczony przez Jezusa: przemienić świat! Uczynić z niego Królestwo Chrystusa. Sprawić, by każde ludzkie serce należało do Chrystusa. Oczywiście na przestrzeni wieków na różne sposoby to próbowaliśmy czynić. Raz ogniem, raz mieczem, raz rozdawanym chlebem, raz pielęgnowaniem chorych, raz nauką i intelektem innym razem czyniąc cuda. Efekt bywał różny, ale w ostateczności dziś możemy powiedzieć, że chyba słaby, bo ani razu w historii Kościoła nie było takiej chwili, choćby sekundy, w której wszyscy ludzie na świecie by znali i kochali Chrystusa i byli gotowi oddać Mu w każdej chwili swe serce (życie). Więc generalnie – klapa. Teraz mamy XXI wiek i jest jeszcze gorzej niż w początkach głoszenia Ewangelii, nie mówiąc już o czasach względnej „świetności” Kościoła. Dlaczego tak jest? No właśnie… 

Otóż Kościół jest SOLĄ! Ona jest dla ludzi: dla pogan, ateistów, agnostyków, niewierzących, obojętnych! Wszystkich! I jego zadaniem (tej soli – Kościoła) jest nadać „smak” światu (ludziom), światu który jest dziełem Boga, ale który ten smak (miłość) stracił przez grzech pierworodny. Sól służy do wsypywania jej do zupy, by uczyniła zupę smaczną, a nie po to, by stała w pięknej solniczce na półce i wszyscy się nią zachwycali (jak Kościołem – fortecą!). Kościół jest złożony z ludzkich serc, ale jest DLA LUDZI, po to by go używać!!! By „obumierał” czyli „rozpuszczał się w zupie świata” niczym sól w rosole nadając mu smak! I to jest „owoc” działania Kocioła – „smak” świata! On jest jak czaj, esencja, którą się rozpuszcza z wodą i robi z niej herbatę. Nikt normalny nie pije samej esencji albo nie zajada samej soli! Ten Kościół chce (powinien) mocą swej świętości – czyli swojego smaku – lub raczej licząc na moc Jezusa w nim mieszkającego, przemienić świat od środka, jak drożdże lub zakwas przemieniają mąkę w ciasto na smaczny chleb. A zatem prawdziwy Kościół, to Kościół „otwarty” na świat i nie bojący się podeptania przez ten świat, a nie Kościół „zamknięty” w solniczce i postawiony na półce do „adoracji”! Mam wrażenie, że taki właśnie Kościół „popularyzuje” papież Franciszek – Kościół „otwarty”! Dla wielu jest to niestety Kościół dialogu ze światem, a w dialogu jest tak, że każda ze stron musi iść na jakieś ustępstwa. Kościół zaś nie może ustąpić w tym co jest prawdą Ewangelii. Stąd obawy przed „pomysłami” papieża. Tymczasem „dialog” to złe słowo! To słowo nie tylko „niebiblijne” lecz nawet „szatańskie”. „DIA” to znaczy rozdzielać! Stąd „DIAbolos” – ten który dzieli. Biblijny szatan to wąż, który ma „rozdzielony” język. Szatan zatem próbuje nam wmówić, że to co robi papież Franciszek to „DIAlog” ze światem. Udaje mu się nas (chrześcijan) dzięki temu rozdzielić na tych co są za tym dialogiem (K. otwarty) i tych co są przeciw (K. zamknięty). A tymczasem ani ten, ani tamten to nie jest prawdziwy Kościół! Prawdziwy Kościół jest i tak, i taki! Dlatego może lepiej tego co robi Franciszek nie nazwać dialogiem, lecz RELACJĄ. Papież promuje Kościół RELACJI ze światem. W relacji osoba zachowuje siebie i jednocześnie ma szansę pociągnąć drugą osobę, zachwycić ją sobą. W dialogu nie. W nim obie strony muszą iść na ustępstwa.

Rodzi się jednak pytanie połączone z lękiem: czy świat nie zmieni tego Kościoła w siebie? Czy nie stanie się tak, że mąka zamieni zakwas w mąkę? Że zupa rozpuści sól, a nie stanie się smaczna? We mnie, jak i pewnie w bardzo wielu gorliwych katolikach jest ten lęk: czy się nie rozpłyniemy w świecie? Czy się nie roztopimy? Stracimy wtedy wszystko, całą istotę, swój smak, moc. Przeraża nas wizja, że przecież torebka herbaty nie uczyni smacznym napoju po wrzuceniu jej do jeziora wody. Ona zniknie w tej wodzie! Rozpłynie się bez śladu! Boimy się więc (katolicy „zamknięci”), że stracimy smak jak zwietrzała sól, którą nie będzie już czym posolić. Z drugiej strony czujemy, że jako światło nie możemy kryć się i zamykać pod korcem. Papież Franciszek próbuje nas nakłonić, byśmy jako Kościół nie bali się ryzyka w konfrontacji ze światem (czyli „wstali z kanapy”). I tutaj wobec jego postawy można wyczuć właśnie to napięcie katolików i nasz niepokój: albo on szalenie mocno wierzy, że Kościół, ta „mała trzódka” da rady przemienić mocą Ducha Świętego ten świat w Królestwo Chrystusa, albo jest – co było by bardzo „na rękę” wielu wyznawców teorii spiskowych – masonem, który łudzi się, że świat przeniknie i zniszczy Kościół, i o to mu uchodzi… Trzecia droga czyli postawa: poczekajmy, przetrwajmy ten czas, może wrócimy potem do „normalności”, jest już chyba nie do utrzymania! Świat już nigdy nie będzie taki sam! Kościół też! Albo Kościół szaleńczo uwierzy w swą moc (a właściwie nie swą, tylko Ducha Świętego w nim mieszkającego) czego ufam pragnie papież Franciszek, albo zamknie się, odetnie od świata i… prawdopodobnie zginie wraz z nim ponosząc odpowiedzialność przed Bogiem, że nie próbował „iść na całość”, zaryzykować i ratować ludzkości. 

Papież (ufam, że owładnięty Duchem Świętym) otwiera dziś Kościół „zamknięty”, by wszedł w relację ze światem. A zatem przed nami czas konfrontacji. Przed nami czas próby, czas ognia, czas prawdy, czas „oczyszczenia”! Wierzę mocno, że zbliża się pora, a może już jest, że to co w Kościele (tym „otwartym” i „zamkniętym” jednocześnie) jest „plewą”, wkrótce spłonie. To co „złotem” oczyści się z brudu i uszlachetni świat. Kościół stanie się pożądaną perłą, klejnotem który zachwyci świat i pociągnie wszystkich do boskiego „Jubilera”. Odbędzie się to jednak „przez ogień”, a więc w duchowej walce, a sądzę że nawet w fizycznej śmierci! Ci, którzy dziś widzą tylko słabość Kościoła (swoje prywatne grzechy oraz różne homo- i pedo- afery kościelne), boją się by ten Kościół wraz z nimi, a może przez nich, nie spłoną w ogniu próby świata. Być może oni nawet nie chcą stracić tego, co jest w nich tą „plewą” lub błotem, tego co jest słabe – grzechu, bo się z tym świetnie „ustawili” w Kościele. Myśle, że wielu biskupów boi się stracić tych „słabych w wierze” czyli letnich, ale nie dlatego, że ich kochają, lecz mają satysfakcję, że ich tak dużo (liczy się dla nich ilość!). Mają oni nadzieję, że w twierdzy, za murami ich ochronią, zachowają. Chodzi im podświadomie o ILOŚĆ! Są oni jak rodzice, którzy w imię fałszywej miłości do swych dzieci nigdy nie pozwolili im wystartować w zawodach sportowych z obawy, by sobie krzywdy nie zrobili. Mylą odpowiedzialność za owce z chorobliwą nadopiekuńczością. W relacji rodzic – dziecko to ta ciągle nieprzecięta pępowina… Strach… Druga część hierarchii Kościoła zachłysnęła się „nowalijkami” świata i pasą swe owce każdym ziołem, które znajdą w świecie, byle tylko te owce ich słuchały lub adorowały. Nie zastanawiają się, czy ten pokarm jest dobry dla owiec, czy jest zdrowy. Ważne, że jest kolorowy i że owce go pożądają i za nim lecą… Obie postawy są tragiczne. I obie spowodują „odsianie” słabych owiec. Próbę wytrwają tylko zdrowo karmione i zahartowane. One są tym złotem, zaczynem,  solą. 

Niestety Kościół – twierdza jest już dzisiaj nie do obrony! KAŻDY musi przejść próbę i być „ogniem posolony”! Twierdza musi otworzyć wrota i wtedy się okaże czy w środku jest sól czy plewa. Franciszek odważnie wzywa, by nie bać się tej próby, by zaryzykować! Wielu biskupów (także księży i w ogóle katolików) ma mniejszą wiarę i boi się, że Kościół zginie, nie przetrwa próby. Że straci to co ma najcenniejszego: Eucharystię, którą świat sprofanuje i Ewangelię, którą podrze. Widzą oni w Kościele nie Niepokalaną Niewiastę, lecz jedynie upadłą, wielką nierządnicę z Apokalipsy. (Tymczasem Kościół jest jedną i drugą! Bo jest w nim grzech i świętość! Pierwsza przetrwa, druga zginie). 

I właśnie wobec takiego dylematu (choć często nieświadomego lub niewyartykułowanego) stoją pewnie miliony katolików na świecie. Serce mówi: „ufaj Oblubieńcowi”! A rozum: „daj spokój! Nie wygłupiaj się! Nie daj się wciągnąć w na arenę walki z światem i szatanem, i sponiewierać. Świata nie zmienisz, za to on podepcze twą godność. On cię zetrze na pył, zmiażdży, zdepta! Sprowadzi do swego poziomu, a potem zgładzi! Nie rzucaj swych pereł przed wieprze!” 

Są wśród katolików i także tacy, którzy namiętnie „bronią” świętości Chrystusa. Trzeba ich zrozumieć: mają szczere intencje. Broń Boże nie wolno dopuścić do tego, by Jezusa zdeptano po raz kolejny. By Go ktoś niegodnie przyjął w Komunii, by Go niegościnnie nie wypchnięto ze szkoły, parlamentu, telewizji… Rozumiem ich. Troska o świętość Jezusa, o ochronę Jego „sacrum” jest poniekąd troską o ochronę tych, którzy to „sacrum” depczą! Komunia św. przyjęta niegodnie mniej szkodzi Jezusowi, niż temu kto ją w grzechu przyjmuje! Jezus poniekąd „przyzwyczajony” jest do tego, że Nim poniewierają… W pewnym sensie sam się o to „prosił” rodząc się w szopce czy zostając wśród nas pod postacią chleba… Ale grzesznik, który Go depcze w swym brudnym sercu „śmierć sobie spożywa”! Trzeba by więc takiego grzesznika chronić przed nim samym! Tymczasem mam wrażenie, że wielu dziś zabiło by tego grzesznego człowieka (np. przyjmującego Komunię „na rękę”) byle tylko uchronić go przed profanacją Najświętszego Sakramentu. 

I tu według mnie pojawia się Chrystus, który mówi: „I co z tego! Czyż ze mną już wcześniej świat nie uczynił dokładnie tego samego? Czyż mnie nie zdeptał i nie zabił? A jednak to ja wygrałem! To „jam zwyciężył świat”, a nie on mnie! Ja go pokonałem, bo choć mnie zabił, to ja zmartwychwstałem! I ty Kościele mój, moja Oblubienico, MUSISZ przejść tę samo drogę. Musisz wejść w relację ze światem i dać się sponiewierać, a nawet zabić, bym mógł cię wskrzesić w twoim nowym, chwalebnym ciele! To będzie to „Nowe Jeruzalem”! I to będzie twój triumf! Trium kwasu, który wizualnie zaginął w mące, ale uczynił ciasto, z którego za pomocą ognia (Ducha Świętego) Ja upiekłem chleb!”

A jakie jest zadanie dla mnie, jako małego ziarenka pszenicy? Mam mało czasu, by stać się złotem. Bym odrzucił plewę, która może mnie poparzyć, gdy sama będzie płonąć. Jednocześnie muszę wiedzieć, że losem ziarna jest stanie się mąką, a losem złota jest tygiel. Dlatego otwarcie na świat na pewno zmieli mnie i „zniszczy fizycznie”, ale dzięki temu odrodzę się w uwielbionym, zmartwychwstałym Kościele. 

Dziś losem Kościoła jest śmierć! Jego „otwarcie” to wydanie się na zabicie, zdeptanie przez świat. Nie da się zmartwychwstać, jeśli się wpierw nie umarło! Ważne by umrzeć jak ziarno, a nie jak plewa! Jeśli ktoś myśli, że Kościół nie umrze, jest naiwny i nie zna Ewangelii. Kościół umrze! Musi umrzeć i co więcej: dobrze, że umrze!

Kościół jest Oblubienicą Chrystusa (po części Niepokalaną, po części Nierządnicą). I jak Chrystusa prześladowano, taki i Oblubienicę będą prześladować. Jak Oblubieńca zabito, tak i Oblubienicę zabiją (choć biada tym, którzy to uczynią lub przez których to się stanie. Biada Judaszom, arcykapłanom, Piłatom, żołnierzom…). Ale jak Oblubieniec zmartwychwstał, tak i Oblubienica zmartwychwstanie. „Nie jest uczeń nad mistrza!” Nie jest Żona nad Męża! Papież Franciszek chyba dobrze zrozumiał misję Piotra: on nie może sięgać po miecz i bronić Oblubienicy jak niegdyś próbował Piotr bronić Jezusa. Nie może odwodzić Kościoła od złożenia z siebie ofiary, jak próbował to uczynić kiedyś Piotr w stosunku do Jezusa („Panie, nie przyjdzie to nigdy na ciebie”). On Musi pozwolić iść Kościołowi na mękę, wypić tan kielich męki. Inaczej Jezus mu powie „zejdź mi z oczu szatanie…”!

My, Kościół Chrystusowy przejdziemy dokładnie tę samą drogę co Jezus. Od Betlejem przez Golgotę i Zmartwychwstanie do Wniebowstąpienia. I NIC nie zostanie nam odpuszczone! Ani jedna kreska, ani jedna jota się nie zmieni, aż się wszystko wypełni. W Starym Testamencie są figury, „typy” zapowiadające Chrystusa. Jezus jest ich wypełnieniem. Ale sam Jezus jest „typem”, zapowiadającym los Kościoła, a Jego życie jednym wielkim proroctwem, figurą która wypełni się w życiu Jego Oblubienicy – Kościoła. 

Do niedawna myślałem, że jesteśmy już co najmniej na etapie Ogrójca w tym wypełnianiu się figur! (To moje prywatne zdanie). Dziś (luty 2024) wydaje mi się, że jesteśmy już nieco dalej… Powoli zbliża się sąd i odrzucenie Kościoła przez Jego własny naród, przez Jego współbraci, przez współczesnych Żydów (czyli dzisiejszych judeochrześcijan. Dzisiejsi Żydzi to chrześcijanie, którzy nigdy nie zrozumieli na czy polega Pawłowe „usprawiedliwienie przez łaskę”. Żyją oni w Kościele jako ochrzczeni, ale są mentalnymi Żydami zafiksowanymi na prawie, przepisach i tradycji – chrześcijanie tzw. konserwatywni. Piszę o nich więcej TUTAJ. ). Potem nastąpi osąd przez pogan! I odarcie z szat (czyli bogactw, godności…). Niedługo „zabiorą nam Oblubieńca” i w tym dniu będziemy pościć (czyli zabiorą nam dostęp do Eucharystii). Póżniej zakażą jej zupełnie i to będzie chwila śmierci Kościoła. Większość z nas w tej chwili śpi jak uczniowie w Ogrójcu. Judasz się zbliża.

Śmierć Kościoła zapowiedział także Jezus Piotrowi. Gdy po swoim zmartwychwstaniu spotkał się ze swoimi uczniami nad Jeziorem Galilejskim, oprócz potrójnego wyznania miłości jakie złożył wtedy Piotr i poprzez które Jezus polecił mu troskę o swoją owczarnię – Kościół, Jezus przepowiedział także przyszłość Piotrowi: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz». To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: «Pójdź za Mną!» (J21,18-19). To nie tylko proroctwo dla samego Piotra, którego efekt znamy (męczeńska śmierć Piotra w Rzymie), ale to proroctwo dla Kościoła! Piotr jest bowiem typem Kościoła, jego FIGURĄ! Pod Koniec czasów, gdy Kościół się „zestarzeje”, ktoś (nie wiemy kto to jest ten „inny”) Piotra zwiąże i poprowadzi wbrew jego woli tam, gdzie nie che – na śmierć. Ten Piotr prowadzony „tam gdzie nie chce” to zapewne papież, który idzie w stronę, która może i mu się nie podoba, ale jest jakoś „opasany” i prowadzony. Dokąd? Na śmierć! A za papieżem cały Kościół! Dlatego śmierć Kościoła jest nieunikniona i choć ze strachu wielu panikuje i bije na alarm, że „Kościół idzie w złą stronę”, to robią tak ci, którzy chcą „zachować swoje życie” i zachować życie Kościoła. Ale to się po prostu nie uda i co więcej – wydaje mi się, że to nawet nie jest wolą Jezusa… 

Na szczęście do końca zostanie z nami Matka, czyli Maryja (Różaniec). Ostatnim słowem konającego Kościoła będzie dokładnie takie, jakie wypowiedział Chrystus: „Pragnę”. I będzie to nasze wołanie spowodowane pragnieniem Eucharystii. Zamiast niej, dostaniemy ocet. Wszyscy się rozpierzchną. „Dokona się!”. Ostanie się tylko ten, kto autentycznie kochał (jak Maria, Maria Magdalena i Jan). Wytrwa ten kto nie straci wiary, czyli kto będzie stał przy Matce, kto będzie spoczywał na piersi Jezusa jak Jan (czyli kto Go adoruje). Reszta straci wiarę i porzuci Kościół. Nie przetrwa próby wiary. Kościół umrze, a jego serce zostanie przebite. Sercem Kościoła jest Eucharystia. Gdy ona „ustanie”, nastąpi śmierć Kościoła. Jak długo ta śmierć potrwa? Czy trzy dni? Hmmm… Pytanie jest otwarte… Ale sądzę, że na tyle długo, że nikomu nie przyjdzie przez myśl nawet sądzić, że to nie była śmierć tylko np. sen lub jakiś „trik”.

Niestety bardzo zdradliwym i tym samym usypiającym uwagę oraz wprowadzającym w stan naiwnego letargu jest niezrozumiałe przez wielu i błędnie interpretowane jedno zdanie z Ewangelii Mateusza. Ono powoduje teraz wielkie „uśpienie”, a potem wielkie rozczarowanie, strach i dezercję wielu ludzi Kościoła, którzy widzą Kościół jako instytucję triumfującą (dotyczy to zwłaszcza hierarchii, księży). Jest to zdanie z Mt 16,18. Brzmi ono tak: Otóż i ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr (czyli Opoka) i na tej opoce zbuduje Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. Wielu w ślepym zachwycie spowodowanym tym zdaniem uważa, że Kościół nigdy nie zginie w walce z szatanem. Bo przecież Jezus zapewnia o tym w tym zdaniu (w ich mniemaniu). Niestety… Jezus w tym zdaniu nie obiecuje, że Kościół „nie umrze”! W oryginalnym greckim tekście użyte jest tam słowo „pylai hadu” czyli „bramy HADESU” , a nie „pylai GEENNA” czyli „bramy PIEKŁA”. Tymczasem HADES TO NIE PIEKŁO! Hades to kraina umarłych, a nie potępionych! W tej „krainie” zmarli oczekiwali na wyzwolenie i przejście do nieba. To do tej „krainy” zstąpił Jezus po swej śmierci i z niej wyprowadził patriarchów ST na czele z Adamem (o czym słyszymy w wielkosobotniej Godzinie Czytań) i co wyznajemy w Credo mówiąc: „zstąpił do PIEKIEŁ”!  Krainą szatana i potępionych jest nie hades (piekła) lecz gehenna (czyli piekło). Zatem bramy piekieł nie zatrzymają Kościoła, ale piekło go pokona – uśmierci! Kościół zstąpi do krainy zmarłych, a więc umrze, ale bramy tej krainy nie zamkną się za Kościołem i on stamtąd wyjdzie. Jezus zapewnia Piotra, że co najwyżej „nie pozostawi ciała Kościoła w otchłani” gdzie znajdowali się zmarli, a nie że nie pozwoli Kościołowi umrzeć! A to zdecydowana różnica! Jezus umarł, zstąpił do otchłani (do szeolu, krainy zmarłych) i wyszedł stamtąd – zmartwychwstał! Kościół czeka ten sam los: umrze, zstąpi do krainy zmarłych, ale Jezus go stamtąd wyprowadzi (jak Adama) i zmartwychwstanie! Mówienie więc, że Kościół nie umrze, bo Jezus tak obiecał i powoływanie się na Mt 16,18 jest totalnym nieporozumieniem! Kościół umrze tak jak Jezus umarł. Jego serce zostanie przebite (przestanie być składana Eucharystia lub, co gorsza – nikt w nią nie będzie już wierzył), tak jak przestało bić, bo pękło serce Jezusa. Co więcej będzie to widoczne i oczywiste dla wszystkich („zaświadcza to ten, który widział…”). Kości Jezusa „nie zostały złamane” zatem kości Kościoła (hierarchia) także w jakiejś mierze nie zostanie złamana, choć będzie bezwładna, bez mocy jakiegokolwiek działania. Nie zniknie jednak! Ciało Chrystusa nie uległo rozkładowi dlatego ciało Kościoła (lud wierny) także nie ulegnie totalnemu zniszczeniu. (Z wyjątkiem tej części „komórek”, która podobnie jak u Jezusa obumrze w trakcie biczowania, cierniem ukoronowania i innych katuszy czyli prześladowania). Ci odpadną. Prześladowania zweryfikują prawdziwe ciało – prawdziwy Kościół. 

Cóż więc mamy czynić? Modlić się, byśmy wytrwali w wierze. Póki się da – trwać przy Eucharystii. Gdy już się nie da jej przyjmować, pragnąć jej! Adorować Jezusa najpierw w Eucharystii, a potem żyjącego w swoim sercu lub sercu drugiego człowieka. (On tam przecież żyje! Chyba, że trwamy w grzechy ciężkim… Wtedy jest tam martwy…). Trwać przy Maryi, a więc żyć Różańcem i oddać Jej Niepokalanemu Sercu. Walczyć o serca jak największej liczby ludzi nie bojąc się „podeptania” przez świat. I nie tracić nadzieji! Kościół zmartwychwstanie tak jak Chrystus! 

Wytłumaczę jeszcze co to znaczy „żyć Różańcem”, bo wielu myśli, że chodzi tylko o odmawianie codziennie Różańca… Otóż nie! Różaniec to „modlitwa lectio divina”! To najprostsze „lectio divina”! Chodzi o to, by mój dzień przebiegał w rytmie lectio, meditatio, oratio i kontemplatio Tajemnic Różańcowych, czyli de facto tajemnic życia Jezusa i Jego Matki. A więc najpierw LECTIO – krótka lektura fragmentu Ewangelii związana z daną tajemnicą. Wystarczy jedno zdanie z Ewangelii… A nawet słowo! Potem MEDITATIO – krótkie rozważanie danej tajemnicy: co się tam wydarzyło i czy widzę w tartym wydatrzeniu jakąś analogię do mojego „teraz”. Potem ORATIO – moja osobista rozmowa z Maryją lub Jezusem. I to wszystko dzieje się zaraz po zapowiedzi tajemnicy. A następnie jest moment KONTEMPLATIO – czyli trwam w obecności Jezusa i Maryja odmawiając modlitwę „Zdrowaś Maryjo”. A tłem do tego wszystkiego jest mój dzień dzisiejszy i moje sprawy jakie w danym czasie przeżywam. Każdy dzień ma swe radosne, bolesne, chwalebnie i świetlane chwile… I na tym polega modlitwa Różańcowa, a nie na mnożeniu odklepanych „zdrowasiek”, nowenn pompejańskich czy innych, podczas gdy sercem, myślami i ciałem jestem gdzieś zupełnie daleko…

Ale śmierć Kościoła to nie jest jego koniec! Podkreślam to z całą mocą! To nie jest koniec! To etap! To narodziny! Jaki będzie nowy Kościół? Wydaje mi się, że drogi są dwie. Pierwszą pokazał w roku 1969 wtedy jeszcze profesor Józef Ratzinger. Więcej o tej drodze TUTAJ.

Profesor nie odważył się wtedy wieścić końca czasów i paruzji… ja jednak zaryzykuję tezę, że ten Nowy Kościół to będzie już Nowe Jeruzalem… To które ukaże się po przyjściu po powtórnym przyjściu Pana, a którego przecież wszyscy z nadzieją i tęsknotą wyczekujemy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *