Kościół przyszłości
Rozpocznę od fragmentu katechezy prof. J. Ratzingera wygłoszonej w Radio Fulda 24 grudnia 1969 r. Tekst pochodzi z książki: Ks. R. Skrzypczaka, Wymagający papież, s. 138n. Powstał w kontekście, jak się wtedy zdawało, wielkiego kryzysu Kościoła po Soborze Watykańskim II. W rzeczywistości tamten „kryzys” nie był nawet preludium do tego co się zbliża, a czego symptomy już widać. Profesor Ratzinger bardzo trafnie zdiagnozował wtedy przyszłość Kościoła, choć nieznacznie pomylił się w obliczeniu daty… Nie wiedział jeszcze wtedy, że przyjdzie czas pontyfikatu Jana Pawła II, który spowoduje przesunięcie nieuniknionego mniej więcej o długość tego pontyfikatu – 26 lat. To był pewnie dany nam w „gratisie”czas, by przemyśleć wiele spraw… Czy go wykorzystaliśmy, czy coś się nauczyliśmy dzięki temu czasowi…? Hmm… Wątpię… A więc posłuchajmy prof. Ratzingera…
„Z dzisiejszego kryzysu także i tym razem wyłoni się jutro Kościół, który wiele stracił. Będzie mały, w dużym stopniu zaczynać będzie musiał zupełnie od nowa. Nie będzie mógł już prowadzić wielu dzieł, które powstały w czasach wysokiej koniunktury. Wraz ze zmniejszeniem liczby członków straci wiele przywilejów w społeczeństwie. W o wiele większym niż dotychczas stopniu stanie się zbiorowością, do której wstęp będzie jedynie wynikiem decyzji zainteresowanego. Jako zbiorowość mała będzie bardziej wymagać inicjatywy swych członków. Uzna również nowe formy swego urzędu, a chrześcijanom posiadającym powołanie nie odmówi święceń kapłańskich. W wielu mniejszych grupach wiernych lub w grupach społecznie ze sobą związanych spełniać się będzie w ten sposób normalna praca duszpasterska. Prócz tego, tak jak dotychczas, niezbędny będzie główny kapłan z urzędu. Ale przy wszystkich tych przypuszczalnych zmianach Kościół odnajdzie znów swoją istotę w tym, co zawsze było jego treścią, w wierze w Boga w Trójcy Jedynego, w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, który stał się człowiekiem, w pomoc Ducha aż do końca. W wierze i modlitwie odnajdzie znów swą istotę i pojmie znów sakramenty jako służbę Bożą, a nie problem ukształtowania liturgii. Będzie to Kościół skierowany do wewnątrz, który nie obstaje przy swoim politycznym mandacie i z lewicą flirtuje niewiele co z prawicą. Będzie to dla niego trudne. Proces krystalizowania i oczyszczania będzie go również kosztował wiele sił. Uczyni to go ubogim, pozwoli stać się Kościołem maluczkich. Proces ten będzie tym bardziej trudny, że rozstać się przyjdzie zarówno z sekciarską ograniczonością, jak i z pyszałkowatą samowolą. Można przewidzieć, że wszystko to wymagać będzie czasu. Proces ten będzie długi i męczący (…). Ale po próbie, jaką będzie to rozdzielenie się, ze skierowanego do wewnątrz i uproszczonego Kościoła popłynie wielka siła. Albowiem ludzie całkowicie zaplanowanego świata będą niewypowiedzianie samotni. Jeśli Bóg wymknie się im zupełnie, doświadczą swego całkowitego straszliwego ubóstwa. Odkryją, że mała zbiorowość wierzących jest czymś całkiem nowym. Jako nadzieja, która jest im bliska, jako odpowiedź, o którą w ukryciu wciąż zapytywali. Tak więc wydaje mi się pewne, że przed Kościołem stoją czasy bardzo ciężkie. Jego właściwy kryzys jeszcze się prawie nie rozpoczął. Należy liczyć się z poważnymi wstrząsami. Jestem jednak również zupełnie pewny tego, co pozostanie na końcu: nie Kościół kultu politycznego (…), lecz Kościół wiary. Nigdy już pewnie nie będzie on taką panującą nad społeczeństwem siłą, jaką był do niedawna. Rozkwitnie jednak na nowo i ukaże się ludziom jako ojczyzna, która daje im życie i nadzieję aż poza śmierć.
(R. Skrzypczak, Wymajający papież, s. 138n)
Wyłoni się Kościół, który wiele stracił… To bardzo optymistyczne zdanie… Przynajmniej jak dla mnie. Wyłoni się Kościół… Odsłoni się nowe oblicze Kościoła, nie nowy Kościół lecz PRAWDZIWY Kościół… Kościół w pełni swej prawdy – jak Mesjasz przed Piłatem. „Oto Kościół!”. Nie Kościół triumfujący, z całym swym blichtrem. prestiżem, władzą, z całym swym zewnętrznym ozdobnym wyglądem, lecz kościół nagi, jak Jezus odarty z szat przed ukrzyżowaniem: ogołocony, ekenosein, ale jakże wolny! Bez jakiegokolwiek uwikłania w układy tego świata! Bez jakiejkolwiek zależności finansowej od takich czy innych instytucji państwowych czy globalnych. Kościół biedny, nagi, ale WOLNY! Ile będzie wynosiło to „wiele” które wpierw trzeba będzie stracić? Czy mówimy tu o ludziach, duszach, wiernych, czy tylko o – nazwijmy to – dobrach materialnych Kościoła (a więc zasoby intelektualne i materialne)? Myśle, że i o jednym, i o drugim… „Odpływ wiernych z Kościoła” jak to eufeministycznie nazywamy jest niewątpliwy. Oczywiście mam tu na myśli Polskę, gdyż w krajach Zachodu już nie bardzo ma kto odpływać… Tam on nastąpił dużo wcześniej. Naturalnie są jeszcze i dziś u nas „szamani” zaklinający rzeczywistość i mówiący: „nic się nie dzieje… To normalne… Niż demograficzny… To naturalny proces… To powrót do tego, co było przed wielkim bumem epoki Jana Pawła… Ale widać już wiosnę, bo we Francji… bo w Holandii… bo gdzieś w Azji czy Afryce…” i takie tam „pienia wdowy”. Ale nie wiem czy sami owi piewcy jeszcze w swe trele wierzą… Są tacy, którzy mówią, że widzą już wiosnę Kościoła… Doprawdy, podziwiam i zazdroszczę sokolego wzroku wiary… Ja wiem, że wiosna przyjdzie! Jestem tego pewien! Ale na razie to dopiero widać początek zimy… A gdzie jeszcze przedwiośnie, przednówek…! Nie wiem więc czy to jest ich mocna wiara, czy raczej syndrom DDA… No mniejsza z tym… Jeśli ktoś mówi, że w Kościele nie ma kryzysu, że nic się złego nie dzieje, to po prostu szkoda z nim gadać… Być może jak Kościół starci swe „szaty całodziane”, czyli swoje dobra materialne, to dopiero otworzą się niektórym oczy, że jednak jest źle… Poniekąd powoli to się już dzieje… Najpierw „przykręcenie” wpływów od państwa (pieniądze za katechezę w szkole powoli odpływają, wkrótce dotacje na renowacje kościołów pewnie też odpłyną, dalej dotacje na fundacje charytatywne, itd…). A potem pewnie nastąpi konfiskata majątków pod pretekstem, że Kościół nie potrafi nimi zarządzać (co coraz częściej Kościół sam udowadnia, jak to widać na przykładzie pewnej bazyliki w Krakowie. „Jeśli sami nie umiecie gospodarować swoim majątkiem, jeśli jakieś przekręty tam się dzieją, to my – czyli państwo – zajmiemy się tym za was…”), albo pod pretekstem, że Kościół za małe podatki płacił przez lata, albo jeszcze prościej: po co zabierać Kościołowi majątki! Wystarczy stworzyć takie warunki, że Kościół sam je odda! Gdy Kościoła nie będzie stać na ich samodzielne utrzymanie, na opłacenie rachunków za gaz czy prąd… Księża sami ze łzami ulgi i rozkoszy w oczach „pozbędą się” drenujących im budżet parafialny budynków, obiektów, i innych… Do tego skończą się pensje dla profesorów uczelni katolickich, bo po co utrzymywać uniwersytety katolickie, skoro nie ma chętnych, by w nich studiować teologię… Tak więc wiele Kościół jeszcze straci i w sumie to dobrze. Kościół zasobny, bogaty to nie Kościół ewangeliczny, Jezusowy… Im bliżej biedy, tym lepiej… Do tej pory wymówką było ewangeliczne anawim – ubóstwo duchowe. Pewnie wkrótce się okaże, że za słowem anawim stoi jednak bardzo konkretna, materialna rzeczywistość. Przy tej okazji „odpłynie” z Kościoła fala tych, którzy są w nim jeszcze dlatego, że można się w nim nieźle ustawić finansowo… Ale to plewy… Ja osobiście będę po nich płakał tylko dlatego, że mi ich żal jako pogubionych braci – chrześcijan…
Dalej Ratzinger pisze, że mały Kościół, w dużym stopniu zaczynać będzie musiał zupełnie od nowa. Mały… Zapewne… Odpadną plewy… Oczywiście z żalem o tym piszę, bo chciałbym by w Kościele plew nie było… By nikt nie odpadł. Sam się obawiam o to czy ja nie jestem plewą… Codziennie zadaję sobie to pytanie: czy jestem ziarnem, czy plewą…? Niemniej nie da się ukryć – plewy są. Iluż wśród nas jest chrześcijan „wodą święconą co prawda pokropionych”, ale o wierze i duchowości pogańskiej? Ilu wymieniło swych dawnych bożków na Jezusa, lub co gorsza, do swego starego panteonu dorzuciło kolejnego – „bożka Jezusa”. Ilu niby ochrzczonych, ale takich którzy w gruncie rzeczy nigdy nie przestali być „mentalnymi żydami”, którzy utknęli w oparach starotestamentalnego judaizmu i nawet o tym nie wiedzą… Karmią swą często „militarną duchowość” przekonaniem, że im więcej modłów, ofiar, postów, nowenn, nabożeństw, pielgrzymek, wyrzeczeń, aktów zawierzeń, intronizacji i oddań, im więcej „modlitwogodzin” złożą Jezusowi u stóp, tym więcej łaski (na dodatek rozumianej w postaci szczęścia doczesnego, pełnego brzucha, zdrowego ciała i zdrowej rodziny) od Jezusa w zamian dostaną. Cóż za nieszczęśliwi ludzie… Właściwie to się zastanawiam, czy to nie są czasem owi ewangeliczni „maluczcy”. Oh, gdyby chociaż tak było, to nawet byłbym bardzo szczęśliwy… Ale czy tak jest? Ci o których myślę tylko brakiem znaku obrzezania różnią się od swych „starszych braci w wierze”! Mentalność, wiara pozostała ta sama! Św. Paweł z nauką o usprawiedliwieni przez łaskę i wiarę, a nie przez mnożenie uczynków i przestrzeganie reguł prawa, nigdy się do ich serc nie przebił. Też mi ich żal… Ja wiem, że oni są pewnie „Bogu ducha winni”. Mają szczere i dobre intencje… Tylko wykonanie fatalne. W takiej duchowości da się dość długo tkwić… Często nawet prawie całe życie! I w sumie całkiem fajnie się tak żyję myśląc, że jest się „pobożnym katolikiem”. Niestety… Jest się nieświadomym, ale jednak starym, poczciwym Izraelitą… Codziennie modlę się, by i mnie Pan zachował od takiej mentalności i modlę się także, by na tak wierzących Bóg nie dopuścił krzyża… Bo stałby się on dla nich zgorszeniem i pewnie szybko opuścili by szeregi Kościoła… Żeby było jasne: ja tu nie krytykuję samych praktyk pobożnościowych! One są cudowne! Prosta, tradycyjna wiara mnie zachwyca! Ale krytykuję RELIGIJNĄ MENTALNOŚĆ STAROTESTAMENTALNĄ, w myśl której Bóg mi daje łaskę, jeśli wypełniam gorliwie całą masę przepisów wynikających z prawa religijnego. (To osobny temat. Piszę o nim TUTAJ.) Boję się, a nawet jestem prawie pewnie, że tacy chrześcijanie, gdy przyjdzie ucisk lub prześladowanie, zostawią Chrystusa… Nie wytrzymają zgorszenia krzyżem. Pytanie: „gdzie jest Bóg, gdy Go wołam, bo dzieje się mi krzywda”, zagłuszy ich wiarę… Obym się mylił… Obym się mylił… A ci co zostaną, co wytrwają w wierze, faktycznie – będą musieć zaczynać niemal od zera, jak wspólnota pierwszych chrześcijan.
Dalej Profesor pisze: W o wiele większym niż dotychczas stopniu stanie się (Kościół) zbiorowością, do której wstęp będzie jedynie wynikiem decyzji zainteresowanego. Tak… Czas chrztów „masowych”, chrztów „dla tradycji lub zwyczaju”, chrztów „z rozpędu” lub typu „ochrzcijmy dziecko bo co inni powiedzą” powoli odchodzi do lamusa. Już dziś coraz więcej młodych małżeństw zwyczajnie – nie przynosi dzieci do chrztu. I to zrozumiałe! Są przynajmniej „uczciwi intelektualnie”. Ponieważ sami nigdy nie odkryli łaski dziecięctwa Bożego, po co mają do przyjęcia tej łaski nakłaniać innych. Więc smutne jest tu nie to, że rodzice coraz częściej nie chrzczą dzieci, lecz że ci rodzice nigdy nie spotkali Jezusa! A przecież oni sami byli najczęściej ochrzczeni! Chciało by się powiedzieć (parafrazując Jana Pawła z pielgrzymki do Francji): „co zrobiłeś/zrobiłaś ze swoją łaską chrztu?!” Czas gdy „masa krytyczna” pogan, nieochrzczonych będzie przytłaczająca, jest już bliski. Już dziś tylko co czwarty człowiek na świecie został ochrzczony. A ilu z tzw. ochrzczonych tak naprawdę PRZYJĘŁO chrzest? Ilu wie co z tego sakramentu wynika? Obawiam się, że „mała trzódka”… Ale ta mała trzódka będzie w przyszłości tak inspirującą i tak pociągająca dla innych swym stylem życia i nadzieją, że bardzo wielu będzie pragnęło żyć jak oni i będą sami prosić: „pokażcie nam jak żyć tak jak wy? Jak być tak szczęśliwym w tym podłym i beznadziejnym łez padole? Jak wy to robicie?! Dajcie i nam tej wody, byśmy nie pragnęli„.
Kościół jutra będzie bardziej wymagać inicjatywy swych członków. Skończy się czas pasywnych chrześcijan… Zacznie się czas autentycznych ewangelizatorów tzn. takich, którzy przestaną oddzielać życie od wiary, to co publiczne, na pokaz, od tego co prywatne. Nikt z nich nie będzie mówił” „wiara to moja prywatna sprawa”. Nie! Bo tak samo wierzący będę w swojej izdebce, gdy będę stał prze Panem, jaki w w tłumie, na ulicy, w miejscu pracy. Nikomu z chrześcijan nie przyjdzie na myśl, by chować się ze swą wiarą (nawet za cenę śmierci lub ostracyzmu społecznego). Inicjatywa ewangelizacyjna nie będzie sztucznie napędzana (jak dziś to się próbuje robić przez tzw. „nową ewangelizację”), lecz będzie spontaniczna jak oddychanie! Nawet jeśli będzie to kosztowało życie! Tak już było… i tak będzie wkrótce…
Nie odmówi święceń kapłańskich… Kryzys powołań zniknie zupełnie. I to nie dlatego, że zniesiony zostanie celibat! Nic takiego zapewne się nie stanie! Tylko dlatego, że zarówno potrzeby się zmniejszą, bo chrześcijan autentycznie wierzących w moc sakramentów będzie mniej, jak i dlatego, że bycie kapłanem będzie takim „prestiżem”, że wielu naprawdę powołanych i godnych będzie się wzbraniało przed przyjęciem święceń, z powodu świadomości swej niegodności! Nikogo nie trzeba będzie specjalnie formować do święceń, bo wszyscy wierni będą żyć w takiej zażyłości z Jezusem, że kapłaństwo sakramentalne, urzędowe, będzie tylko formalnością, do której powołanie przez Chrystusa mówiącego głosem Kościoła będzie bardziej zaszczytne niż dziś wybór na papieża. Kobietom nawet przez myśl nie przyjdzie, by pragnąć uczestniczyć w czymś, do czego Jezus ich nie przeznaczył, tak jak dziś zdrowym mężczyznom nawet przez myśl nie przechodzi, by pragnąć być mamą. Zapewne nie zniknie „kościół hierarchiczny”, ale nikt nawet nie pomyśli, że bycie na szczycie hierarchii, to jakieś wyróżnienie… Będzie to raczej ciężkie brzemię, które z miłości do wspólnoty i Jezusa tylko wybrani będą w stanie udźwignąć.
Cała „posługa duszpasterska” jak ją dziś rozumiemy i praktykujemy, zmieni swój kierunek. Od zorganizowanej działalności charytatywnej, socjalnej czy dydaktycznej będzie skierowana do wewnątrz, czyli ku duchowości. A naturalnie z głębokiego życia duchowego jako owoc zrodzi się spontaniczna „caritas”. Nie potrzeba będzie struktur, pieniędzy, zaplecza by nią kierować. Korzystając z tego co już będzie oferował „świat zewnętrzny”, chrześcijanie zaniosą do tych bezdusznych instytucji miłość. I tym będą podbijać serca pogan. A cała formacja i katecheza, będzie w małych grupkach, oparta na kontemplacji Słowa. Mistycyzm będzie chlebem powszednim.
Co pozostanie na końcu? Nie Kościół kultu politycznego (…), lecz Kościół wiary! Wszystko to co jest instytucją w dzisiejszym tego słowa znaczeniu przepadnie. Przepadnie też wszystko co stanowi zewnętrzną próbę wpływu Kościoła na świat. Katolicka nauka społeczna, pouczanie włodarzy tego świata z ambon, „walka” o prawa człowieka, o jego wolność, godność, prawo do życia, orędzia do wszystkich ludzi dobrej woli… Wszystko to rozpłynie się jak „głos wołającego na pustkowiu…” Nikt nie będzie nawet próbował słuchać Kościoła mówiącego o tych sprawach! Świat wybierze swoje wartości i krzyk chrześcijan kompletnie nikogo nie będzie obchodził! Tylko „swoi” – czyli autentyczni chrześcijanie – będą słuchać tych nauk i będą nimi żyć. Reszta nawet nie podejmie próby rozmowy o tzw. „wartościach chrześcijańskich” czy choćby uniwersalnych! Świat, a z nim jego dzieci wybiorą swój styl życia – kult egoizmu i hedonizmu. Zostanie Kościół jako wspólnota ludzi, którzy „nadają na tych samych falach” i wcale nie potrzebują do tego łączących ich „przewodów” instytucji, urzedów, przepisów zewnętrznych, praw kanonicznych, które będą regulowały życie ich wspólnoty. Nic z takich rzeczy nie będzie potrzeba! Ludzie prawdziwie wierzący będą naturalnie żyć czystym duchem Ewangelii, Duchem Jezusa.
Ktoś pewnie powie: piękna utopia… Albo jakaś rewolucja… Cóż mogę powiedzieć… Czas pokaże… Czas pokaże… Ja już oczami wiary widzę taki Kościół… Mam nadzieję, że dożyję takich czasów.