Jak dziecko
W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: „Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?”
On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje.
Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie”.
Mt 18,1-5.10
Sprawa wielkości, a więc prestiżu, hierarchii zajmowanej w Królestwie Bożym bardzo interesowała uczniów. Kilka razy zahaczają Jezusa o ten temat. Widać było to dla nich wielce intrygujące. Tym razem okoliczność nadarzyła się przy tej okazji, gdy do Piotra podeszli poborcy podatku świątynnego z zapytaniem czy ich mistrz go płaci (Mt 17, 24-27). Wiemy jak Jezus rozstrzygnął tę kwestię… Ale przy tej okazji posłużył się określeniem „królowie ziemscy” czyli hierarchowie rządzący na tym znanym im świecie. Oni pobierają podatki od obcych… Synowie są od nich wolni.
Nadarzyła się więc okazja, pojawił pretekst, by znów zagadnąć Jezusa o układ hierarchiczny panujący w obiecywanym przez niego królestwie. I właśnie to czynią uczniowie: pytają kto jest największy w królestwie niebieskim? I Jezusa znów „prostuje” ich myślenie albo lepiej powiedzieć burzy ich schematy, rujnuje ich wizje królestwa niebieskiego. Bierze bowiem dziecko, stawia między nimi i mówi, że jeśli się nie staniecie jak ono – dziecko (paidion), nie wejdziecie do Jego królestwa. A więc nie tylko brama do tego królestwa musi być bardzo ciasna, skoro tylko dziecko może przez nią wejść (wielbłąd nie da rady, dorosły widać także…). Na dodatek aby coś znaczyć w tym królestwie, by tam mieć „pozycję”, trzeba stać się jak dziecko! I tu nie chodzi o wygląd zewnętrzny, ale o to co byśmy nazwali „kondycją duchową” dziecka.
A dziecko w Izraelu było najsłabszym „ogniwem” w łańcuchu społecznym (tuż przed nim była bezdzietna wdowa). Dlaczego? Bo dziecko było słabe, bez praw, bez majątku (dopóki żyli rodzice), bez przywilejów, bez siły do pracy, nie miało siły samo się obronić, ani zadbać o swe życie. Dzieci, choć bardzo kochane i upragnione przez żydowskich rodziców (nie tak jak to jest u nas dziś…), były jednocześnie najbardziej zależne od innych ludzi. Ich egzystencja była totalnie uwarunkowana od dorosłych! One były skazane na łaskę i niełaskę rodziców. Były więc także „skazane” na zaufanie! Nie mogły „zadbać o swoje”! Musiały liczyć na silniejszych, na rodziców.
Dzieci były (i są) z natury niewinne (dopóki ktoś ich nie zgorszy, co jest w ocenie Jezusa chyba najcięższym przewinieniem. Lepiej umrzeć niż zgorszyć, czyli zepsuć dziecko!). Dzieci są spontaniczne, nie udają, nie kłamią (uczą się tego co prawda szybko, ale to zasługa nas, dorosłych). Dzieci nie potrafią być wyrachowane, lecz są proste w myśleniu: co myślą to mówią. Nie ma w nich dwulicowości. Dzieci są bezradne, potrzebują ciągłej opieki i pomocy ze strony dorosłych. Same nic albo niewiele mogą zdziałać. Nawet ich egzystencja, życie w pierwszych jego etapach jest totalnie uzależniona od dorosłego. Dzieci nie mają wyczucia wartości rzeczy (jaką ta rzecz ma w oczach dorosłego), dlatego potrafią cieszyć się tak samo błahostką jak i cennym darem, nie rozróżniając który jest cenniejszy. Dzieci są ciągle ciekawe i ciągle nastawione na poznanie. Zwłaszcza interesuje ich drugi człowiek, bo chłoną drugiego człowieka ucząc się od niego wszystkiego (niestety, czasem także i tego złego…). Oczywiście już w małym dziecku widoczne są dla wprawnego oka dorosłego pewne ciemne rysy natury (dziedziczone po rodzicach), ale dzieci nawet jeśli robią czasem z nich zły użytek (np. stroją fochy, pokazują emocje…), to są tego nieświadome…
Dalej dziecko jest często wykorzystywane do różnych prac domowych, posług, jest „na posyłki”, jest na zawołanie rodziców i generalnie jest posłuszne (choć oczywiście to szybko z wiekiem mija). Dalej dziecko w Izraelu (choć nie tylko), posyłane było do najmniej prestiżowych do najprostszych prac. Robiło to co nie było ponad jego siły, a co nie dawało żadnego splendoru czy pieniędzy… Dziecko także miało jeszcze jeden ważny „bonus” wynikający ze swego dzieciństwa: nie miało wielkich zmartwień! To rodzic musiał się troszczyć o jego byt. Dziecko (poza skrajnymi przypadkami nędzy) nie musiało aż tak o to zabiegać. No i najważniejsze: dziecko, zwłaszcza im mniejsze, wpatruje się w rodziców! My sobie często z tego nie zdajemy sprawę, ale rodzice są nieustannie obserwowani przez swoje dzieci bo dziecko z natury chce być jak rodzic, chce się upodobnić do mamy lub taty. Dziecko „koduje się”, staje się dorosłe poprzez upodabnianie do rodziców, przez ich obserwację i naśladowanie. Stąd od pierwszych chwil życia dziecko szuka oblicza rodziców! Chce stać się jak oni!
Czyż to nie jest ta cecha, która jest bardzo pożądana przez Boga: byśmy stawali się jak On…? Dlatego Jezus tak wysoko wyniósł dziecko w swym nauczaniu. Właściwie cała jego Ewangelia, całe nauczanie sprowadza się do tej jednej kwestii: On pragnie byśmy na powrót stali się (a właściwie odkryli, że już jesteśmy!) dziećmi Ojca, który jest w niebie. I to jest istota Jego przesłania: uwierz, że jesteś dzieckiem Boga! Nie musisz na to dziecięctwo zasługiwać, bo ty nim jesteś za darmo! Zawsze tak było, tak jest i tak będzie! Jesteś nim, ale jednocześnie musisz się coraz bardziej nim stawać!
To dlatego Jezus mówi swym uczniom, by się stali jak dzieci. Jeśli już tu na ziemi człowiek wejdzie w tę „kondycję duchową” dziecka i tu na ziemi ją zachowa, to właściwie już tu będzie żył w królestwie niebieskim, będzie je budował, a kiedyś po śmierci po protu naturalnie kontynuował w nim swą egzystencję. Śmierć będzie takim progiem, którego przejście nawet nie zauważy… (Nawiasem mówiąc dzieci także nie zwracają uwagi na progi w domu, co czasem kończy się szybkim lądowaniem w sąsiednim pokoju… Różnica taka, że to lądowanie będzie nie na twardej ziemi lecz w ramionach kochającego Ojca.)
Na koniec taka luźna refleksja… skojarzenie… Mamy takie przysłowie, że „na starość się dziecinnieje”. Tak sobie myślę, że czasem Bóg niektórych (być może tych co nie zdążyli stać się jak dzieci wcześniej) „zmusza” do tego by stać się jak dziecko. Zabiera siłę, która towarzyszyła człowiekowi przez całe życie i na której często się polegało, zabiera samodzielność (a więc i możliwość samodecydowania, samostanowienia), zabiera czasem rozum i znów stajemy się beztroscy, prości, bez samokontroli, zabiera zdrowie czyniąc nas zależnym od lekarzy, szpitali, opiekunów, często własnych dzieci… Wszystko to chyba po to, by nas na tej ostatniej prostej życia, może nieco „podstępnie”, ale znów uczynić dziećmi… I powiem tak: gdyby to była dla mnie ostatnia deska ratunku i jedyny sposób na to, by wraz z nim i na Jego sposób królować w niebie, to chyba warto na to się zgodzić…